Hucho Hucho… brzmi jak zaklecie szamana.. Na mnie zadziałalo dziewięć lat temu i az do tego roku musiala mi wystarczac swiadomość bliskości wielkiej ryby, kiedy uganiałem sie za nią po odmętach wód Dunajca i Popradu. Dopiero w tym roku było mi dane poczuć jej zapach na własnych dłoniach…
To już dziewiąty rok mojego uganiania się za najbardziej tajemniczą i jak dla mnie prawie już mityczną rybą. Coroczne wyjazdy na „Puchar Bałwana” i inne wypady za głowacicą nie przyniosły jak do tej pory żadnego efektu. A to nie umiałem jej jeszcze łowić, a to nie miałem odpowiednich przynęt. W ostateczności nie dopisywała aura. W tym roku właśnie pogoda nas straszyła. Koniec listopada a tu w dzień temperatura dochodziła do 10 stopni. Wyjazd był zaplanowany na pierwszy weekend grudnia, więc po cichu miałem nadzieję, że jeszcze się coś wydarzy. I wydarzyło się. Załamanie pogody, które zapowiedzieli na weekend spadło nam jak manna z nieba. W piątek po południu wyruszamy z bojowym nastawieniem z Wrocławia w składzie ja, Maciek Ania i Kuba. Po małych perypetiach docieramy do Sromowców i razem z Mirkiem siedzimy prawie do rana ustalają strategie i inne takie. W sobotę faktycznie przychodzi załamanie pogody. My również mamy załamanie psychiczne, kiedy musimy wstać po długiej podróży i 2 godzinach snu. Ale nikt nie mówił, ze łowienie glowacic to bułka z masłem. Sobotni poranek i wieczorne łowienie upływa nam w miłej atmosferze, wśród padających płatków śniegu i wyjącego wiatru. Niestety, głowacice chyba nie zauważyły, ze pogoda się zmieniła i że należy zacząć jeść. Wieczorna prognoza na następny dzień mnie dobija. Wyż i skok ciśnienia o 20 hPa Tego nie lubią nawet najwięksi twardziele. Niedzielny ranek odpuszczam sobie, pozostawiając siły na popołudnie i poniedziałkowy świt. Po miło spędzonym słonecznym dniu lądujemy na jednej z nowych miejscówek. Jestem tam dopiero drugi raz i nie znam zbyt dobrze rzeki. Ustawiam się na wlewie i powoli schodząc obławiam nurt. Kiedy wyszedł księżyc i zaczął święcić jak na Wembley, straciłem nadzieje na rybę. Kuba, który stał około 30 metrów przede mną, zrezygnował. Właściwie tez chciałem sobie odpuścić. I tak musiałem wyjść z wody i podać Kubie kluczyki od samochodu, ale do końca łowienia zostało jeszcze pół godziny i to chyba mnie przekonało żeby jeszcze porzucać. Kuba poszedł a ja wszedłem dosłownie parę metrów powyżej jego stanowiska. Metodycznie obławiam wodę poczynając od rzutów pod prąd potem w poprzek nurtu i dalej coraz bardziej w dół. Kiedy wobler kolejny raz poszybował daleko pod drugi brzeg, nic nie zapowiadało nadchodzących emocji. Kilka szybkich obrotów korbką, opuszczenie szczytówki i wolne prowadzenie po skosie pod prąd. Puknięcie woblera o kamień. Takie, jakich wiele. Takie, jak branie sandacza na gumę, czy pukniecie pstrąga w woblerka. Ale na pewno nie takie, jak wyobrażałem sobie branie głowacicy. Nie zacinam, ale dalej kręcę korbą. Tego dnia miałem przynajmniej kilkanaście tego rodzaju puknięć. Wystarczy kawałek głazu na dnie i już jest puk. Tym razem mam pecha i wobler zahacza się o ten głaz. Kija się napina, więc gwałtownie go podnoszę, wykonując takie pseudo zacięcie. No tak. Zaczep. Pompa raz, potem drugi. Zaczep idzie. Kiedy pierwszy raz się bujnęła, nie uwierzyłem, że to jest ryba. Kolejne mocne przygięcia szczytówki nie pozostawiły mi jednak wątpliwości. Krzyknąłem do Mirka, że mam rybę i powoli zacząłem hol. Nie wiem, chyba z emocji nie docinałem, choć tyle razy powtarzałem sobie, żę to bodajże najważniejszy moment holu głowacicy. A może po prostu nie wierzyłem, że to głowa.. myślałem, że tak jak dziewięć lat wcześniej, podczepiłem brzane. Ta myśl jakoś dodała mi otuchy.. spoko, to tylko brzana.. Bez nerwów. Ryba trzymała się dna jak na brzanę przystało, ale kiedy nagle wyszła do powierzchni i zaczęła się gwałtownie chlapać, już nie byłem taki spokojny. Tym razem, chyba już głośniej, krzyknąłem do Mirka, że to naprawdę ryba. Już do mnie leciał. Mocny sprzęt i dość gruba żyłka pozwoliły mi dyktować warunki holu. Tak mi się wydawało. Ryba, albo chlapała się na powierzchni albo chodziła dnem, wyciągając niewiele żyłki. Ja cofałem się z sercem bijącym jako opętane, w stronę płaskiego brzegu. Wiedziałem, że jak ją tam dociągnę to nie będzie miała szans. Szybko zrezygnowałem z pomysłu podbierania ryby samemu. Mirek stał już na brzegu i czekał. Poprosił, bym poluzował hamulec, aby mógł zapalić latarkę. W amoku nie mogąc znaleźć hamulca z przodu, jak mam w kołowrotku, który używam, na co dzień, zacząłem po prostu wyciągać ręką żyłkę.. Tak nie było mądre w żaden sposób. Szczęście mnie jednak nie opuściło. Głowacica już nie miała ochoty uciekać. Mirek sprawnie chwycił rybę i wyniósł na brzeg. Od razu poprosiłem go by był ostrożny, gdyż chciałem ją wypuścić. Kilometry przechodzone nad brzegami rzek, tysiące metrów żyłki nawiniętej na kołowrotki, woblery zostawione na podwodnych przeszkodach, przemarznięte dłonie i uszy. To wszystko spowodowało, że głowacica stała się dla mnie rybą w pewnym sensie kultową. Takich ryb się nie zabija. Nie zarzekam się, że nigdy tego nie zrobię, ale nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zabić właśnie tą pierwszą. Miarka wskazuje 72 cm. Ja jednak zamiast patrzeć na wskazania miarki patrzę jak zaczarowany to na rybę, to na woblera, który leży obok. Wypiął się.. wypiął się na brzegu.. ile to szczęścia musiałem mieć, że nie stało się to w czasie holu? Delikatnie biorę rybę jedną rękąza ogon, drugą pod brzuch i niosę na głębszą wodę. W tym czasie Mirek ogląda woblera i stwierdza, że wobler nie ma środkowej kotwicy. Przyglądam się i faktyczne nadal tkwi w pysku ryby. Mirek podchodzi i wypina kotwice z pyska głowacicy. Po tej operacji powoli zanurzam ręce z rybą w wodzie. Nie czuję zimna. Czuję tylko jak ryba powoli próbuje poruszyć ogonem.. chwilę jeszcze ją przytrzymuję i zwalniam uścisk ogona. Majestatycznie, ale zdecydowanie, odpływa w nurt Dunajca w świetle latarki. Jest z powrotem w domu. Do końca łowienia pozostało 15 minut. Mirek idzie jeszcze rzucać, ja zostaję i siedząc na kamieniu delektując się trwającą chwilą. Nie mam zdjęcia, nie mam ryby, mam wspomnienia i rozgięte kółko łącznikowe. Jestem na prawdę szczęśliwy. Warto było czekać tyle lat by w pełni docenić to, co się stało..
Głowacice będę łowił dalej. Być może złowię jeszcze nie jedną. Być może nawet uda mi się złowić znacznie większe od Tej. Wiem, że każdą z nich będę darzył szacunkiem, każdą z nich będę pamiętał i wspominał. Jednak Ta w sposób szczególny pozostanie w mej pamięci. Dlatego, że była pierwsza.